"Włoskie buty" - Henning Mankell, czyli skandynawska opowieść o miłości, stracie i samotności.
Na bezludnej wyspie żyje Frederick. Za jedyne towarzystwo ma starego psa i starego kota. Krajobraz jest surowy, zimno, śnieg, skały, lód. Bohater jest samotnikiem, dziwakiem, nie lubi ludzi, ma mnóstwo wad i jest jakiś taki nijaki, wypalony albo raczej zamrożony od środka, nie mający celu w życiu. Początek nie zachęcający, nie moje klimaty, ale postanowiłam przeczytać dlatego, że bohater spotyka po 37 latach swoją miłość z młodości. Ja też spotkałam kogoś po 37 latach i chciałam się przekonać, czy znajdę w książce podobne emocje.
Frederick o sobie: " Jeszcze niedawno grałem w pierwszym akcie, teraz wkroczyłem w epilog" - brzmi znajomo.
Cała reszta to dowód na nieprzewidywalność w życiu, na nadzieję która się może zrodzić nawet w obliczu tragedii, na obudzenie się do życia, na chęć wyjaśnienia i stanięcia oko w oko z przeszłością od której się uciekało. W tej lodowato-śnieżnej scenerii zaczyna się robić ciepło, w kuchni powstaje nieznana potrawa od której pali w gardle. " Danie bez tajemnic napełnia żołądek rozczarowaniem"- podoba mi się to zdanie i jeszcze, że kobiety ciągle coś mieszają...." Mężczyźni uderzają, tną, szarpią, a kobiety mieszają, mieszają..".
Friderick wynosi z domu mrowisko i robi miejsce dla potrzebujących pomocy, jego serce odtajało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz