sobota, 30 listopada 2013

Święto Dziękczynienia

Jesienne ogrody, już bez liści, ale owoce jeszcze są.



Święto Dziękczynienia to dla wielu najważniejsze święto w USA, myślę że nawet ważniejsze od Bożego Narodzenia. Thanksgiving obchodzą wszyscy, bez względu na religię. To jest jakby święto emigrantów, czyli praktycznie wszystkich ludzi, bo każdy w Stanach sam skądś przyjechał, albo jego przodkowie skądś przybyli.
Bardzo  mi się podobał, pokazany w polskiej TV ambasador amerykański lepiący pierogi z okazji Święta Dziękczynienia.
Dla mnie zawsze było to wesołe spotkanie w większym gronie znajomych, mnóstwo jedzenia, często tańce i wspólne śpiewy. Postanowiłam zachować tradycję. Trzeba celebrować wszystkie fajne święta, poza tym mam przecież za co dziękować Opatrzności. Nie było łatwo z elegancką kolacją w czwartek, bo akurat dobiegł końca cykl spotkań z zakresu zdrowego odżywiania i miałyśmy się spotkać w bielskim " Browarze". Ale przecież pierwsi emigranci z "Mayflower", w 1621 roku celebrowali te swoje pierwsze zbiory dosyć długo, to były bodajże 3 tygodniowe dożynki.
Czyli kolacja przełożona, ale powinien być indyk. Indyki na rynku owszem są, ale tylko poćwiartowane. Pani w sklepie poradziła mi że jak chcę całego, to mogę sobie poskładać z kawałków. No niby jest to jakiś pomysł, tylko że ja lubię indyka nadziewanego, a "puzzle z indyka" jeszcze nie jadłam. Czytałam książkę z której wynikało, że z tymi indykami to jakaś ściema. Co prawda już od dawna to rzeczywiście jest "turky", dzieci w szkole rysują, prezydent nawet jednego wypuszcza i daruje ptakowi życie, ale wtedy w XVII wieku, to były gęsi i kaczki.

Marek wywiesił flagę amerykańską. Domek wysprzątaliśmy, w kominku napaliliśmy, na obiadek był kurczaczek pieczony.  Postanowiliśmy też rozpalić ognisko na polanie i upiec ziemniaki, ale aura popsuła nam szyki, bo właśnie stopniał śnieg i w lesie zrobiło się brejowato. Czarnego piątku nie było, ale talerze i filiżanki udało się kupić w dobrej cenie. A Thanksgiving nadal celebrujemy.



A to zakupy warzywno- owocowe z targu, niestety po Rukolę i inną zieleninkę muszę teraz jechać do Lidla albo do Biedronki.

Kurczak przypadkiem wyszedł przepyszny, myślę że dobrze mu zrobiło leżenie całą noc w ziołach, a potem do pieczenia wrzuciłam masło czosnkowe. Sałatka to jak zawsze wszystko co kolorowe, tym razem w sosie z octu balsamicznego z dodatkiem miodu. Brukselka była odlotowa i to zarówno na ciepło, jak i na zimno, tylko ugotowana al dente i polana sosem z oliwy z pestek winogrona z dodatkiem soli, rozgniecionego czosnku i cytryny.

piątek, 29 listopada 2013

Wycieczka do żabiej krainy


Żabi kraj- ptasi raj.





Rejwach, hałas, zamieszanie, fruwanie, lądowanie......



Posileni owsianką z dodatkami ( siemię lniane, chia, quinoa, orzechy włoskie, pestki dyni, nasiona słonecznika, tarte jabłko, cynamon, brązowy cukier i banan), wyruszamy na wycieczkę.



Najpierw jest Dolina Świętego Wendelina, a tam Kaplica i źródełko. To jest magiczne miejsce, poprzecinane wąwozami, las jest taki inny, niespotykanie "czysty". Wygląda  jakby ktoś wymiótł wszystkie małe krzaczki i roślinki, a zostawił tylko piękne, wysmukłe buki.




Byliśmy w tym miejscu już kilka razy, na wiosnę ptaki mościły sobie gniazdka, latem było dostojnie i tak jakoś cicho w "ptaszkowie", a wczesną jesienią towarzystwo szykowało się do odlotu.
Przez Dolinę Świętego Wendelina płynie strumyk.  Jest tam też spora polanka i to właśnie tu dochodzi wiosną pochód około 300 strachów polnych. Potem jest festyn, jedzenie, picie, tańce i wybory najpiękniejszego stracha na wróble. W tym miejscu najlepiej smakują kanapki popijane wodą ze źródełka.


piątek, 22 listopada 2013

Savoir vivre i "k..wa" która weszła na salony


Co się stało z manierami, etykietą, zasadami dobrego wychowania. Czy ktoś jeszcze wie co to jest kindersztuba, savoir vivre, uprzejmość, grzeczność, dobry ton, czy szacunek dla innych. Przybywa wulgaryzmów, na ulicy, w mediach, w pracy, wśród młodzieży i co najdziwniejsze te wulgaryzmy są ogólnie akceptowane. Czyli k....weszły na salony.
Oglądałam kilka razy kabaret w telewizji i tam aż roiło się od brzydkich, niecenzuralnych słów, teksty były płytkie, chamskie, a najczęściej używane słowo to K..... Publiczność się z tych prymitywizmów śmieje i na dodatek jeszcze płacą za bilety. Co się stało z tymi wspaniałymi kabaretami, które pamiętam sprzed wyjazdu z Polski? Dlaczego ludziom tak radykalnie zmienił się gust.
Dlaczego to tak koszmarnie "spsiało" i dlaczego ludzi te wulgaryzmy śmieszą? Czemu rynek zalewa prasa śmieciowa, dlaczego ludzie czekający w kolejce do lekarza nic nie czytają, dlaczego w pociągu czytają co najwyżej brukowce. Kiedyś był niewielki procent ludzi wykształconych, ale istniały prawdziwe intelektualne elity, ludzie używali te półtora kilo szarej substancji które mają w głowie i radzili sobie bez internetu i tych wszystkich elektronicznych gadżetów. Teraz zachowują się tak jakby myślenie bolało. Kiedyś człowiek oryginalny to był artysta, który stworzył coś nietypowego, dziś to ktoś kto nie ma żadnych hamulców i zamiast kropek na końcu zdania mówi słowa na k.....
Statystycznie rzecz biorąc, ogólne wykształcenie Polaków jest coraz wyższe, a ogólny poziom i kultura coraz niższe. Jest bardzo duża przepaść pomiędzy tym czego nas uczą w szkole, a tym co umiemy. Dla mnie najbardziej żenujące, szczególnie po tak długim pobycie za granicą, jest prymitywny język ludzi których widzę w telewizji. Rażą błędy językowe naszych polityków, dukanie, stękanie i silenie się na elokwentne wypowiedzi, co często daje odwrotny efekt i jest śmieszne. A śmieszny polityk, to żałosny polityk. Trudno jest dać temu odpór.
Leciałam kiedyś na trasie Londyn - Pyrzowice razem z dużą grupą młodych Polaków z małymi dziećmi. Byli to ludzie pracujący i mieszkający w Wielkiej Brytanii. Zadziwiające było to, że dorośli ledwo sobie radzili z angielskim, za to małe dzieci doskonale sobie radziły z polskimi wulgaryzmami. Mały chłopczyk zamiast powiedzieć przepraszam to krzyknął: co się k....plączesz pod nogami, a potem w podobny sposób używając jeszcze gorszych słów załatwił sobie wejście do toalety. Rodzice byli dumni, a współpasażerowie rozbawieni. Smutne.
Trzeba mieć dużo samozaparcia, bardzo mocne wewnętrzne postanowienie i nie dać się sprowokować, nie dać się zirytować, nie okazać zniecierpliwienia...tylko wychodzić ze wszystkich sytuacji z kulturą. Jestem konsekwentna, chociaż przyznam, że bywa to trudne, ale już mam to przerobione, można człowieka "rozłożyć na łopatki" kulturą i eleganckim zachowaniem.

Cieszyn i Bielsko, kilka fotek








Ciągle piękna słoneczna pogoda, udane wycieczki.  Byliśmy znowu w Cieszynie, pod tym samym kościółkiem, który oglądaliśmy nie tak dawno z moją córeczką i  który jest na dwudziestozłotówce, w słońcu to zupełnie inaczej wyglądało. Można było odpocząć na hamaku i pochodzić po Starówce. A Bielsko nadal celebruje 50 urodziny "Bolka i Lolka".



W Bielsku są też milutkie, kameralne knajpki.


Las jesienią  jest uroczy, a liście niczym dywan....



Białe gołębie trzeba karmić, te szaro-bure zabierają ze sobą własną wałówkę.



A w naszym ogródku grasuje sprytna amerykańska wiewiórka, wkrada się do garażu i wynosi orzechy.

Babskie wynurzenia, dulszczyzna, nie uchodzi, nie wypada, żyj i daj żyć innym.


                                       Przed koncertem, czyli cieszymy się życiem.

Już mamy za sobą dziewięć babskich "spotkań czwartkowych", wszystkie były ciekawe, inspirujące, edukacyjne i motywujące do działania (każda z nas wytyczyła sobie inny cel nad którym pracowała).
Jednak wczorajsze spotkanie było wyjątkowe. Niektóre uczestniczki się wykruszyły, a pomiędzy tymi co zostały wytworzyła się miła, pełna zaufania atmosfera, sprzyjająca najbardziej intymnym wynurzeniom. To było moje pierwsze takie doświadczenie odkąd przyjechałam na stałe do Polski. Grupa kobiet w różnym wieku, reprezentująca różne zawody, na różnych etapach życia, będąca w różnych konfiguracjach rodzinnych, z diametralnie różnymi doświadczeniami....potrafiła się zintegrować, zrozumieć i znaleźć wspólny język. Szczera rozmowa, wspomnienia, sprawy damsko- męskie i oczywiście przepisy na zdrowe ciasteczka zrobione z otrębów, płatków owsianych, jogurtu, jajek i bakalii (może być dodany serek homogenizowany lub tarte jabłko). Było o słuchaniu naszego wewnętrznego głosu, o intuicji, o tym że często bierzemy coś za pewnik i nie zauważamy szansy, drzwi które otworzyły się na szczęście czy nowe możliwości. Musimy pousuwać mentalne blokady, to wtedy będzie widać, że życie często ma dla nas fajną niespodziankę. No i koniecznie takie decyzje podejmujemy przy kawusi z dodatkiem kardamonu, cynamonu, goździków i imbiru - próbowałam, pycha...sam zapach doprowadza do euforii.


Dulszczyzna, nie wypada, nie uchodzi, co ludzie powiedzą.....

Takie podejście ciągle jeszcze pokutuje w naszym społeczeństwie. Z jednej strony są celebryci, takie "jętki jednodniówki" co to wszystko zrobią żeby zaistnieć w masowej świadomości. Chcą żeby o nich mówiono (nie ważne dobrze, czy źle), pójdą na każdy ekshibicjonizm, wystawią na światło dzienne co tylko się da, przekroczą wszystkie granice przyzwoitości, "brudów" nie lubią prać tylko sprzedawać..... byle być zauważonym w mediach i kolorowych ogłupiaczach.

Z drugiej strony są kobiety, te co to jeszcze nie brzydkie, a już nie głupie, i mimo że nie głupie, to wiele spraw wprawia je w zakłopotanie. Sprawy seksualności np. są tematami tabu, wychowanie seksualne młodzieży kuleje, bo matki nie potrafią szczerze o tym rozmawiać.
Zastanawiam się, obserwuję, pytam i dochodzę do wniosku, że Polki mają kompleks niższości. Pielęgnują w sobie tą dulszczyznę, czują się wygodnie w takim ciepłym smrodku w którym nie wypada mówić o swoich potrzebach, w którym nie ma się ciała, a już na pewno sfer intymnych, za to ma się okno przez które koniecznie trzeba wyszpiegować o której wracają córki sąsiadów i czy się całują pod klatką.
Myślę, że kołtuństwo wysysa się z mlekiem matki. Jak mamusia nie ma żadnych zainteresowań oprócz plotek, jak nie czyta, nie udziela się nigdzie, nie podchodzi z miłością i szacunkiem do tatusia, jak tyranizuje swoim malkontenctwem całą rodzinę, to trudno żeby dzieci wyszły z tej gnuśności obronną ręką. 
Dzisiejsza Dulska ma męża, ale nie ma mężczyzny, jej małżeństwo to kontrakt biznesowy, który musi wyglądać jak uosobienie sukcesu, tam nie ma uczucia, tam są pozory, gra i lukrowana fasada. Dzisiejsza Dulska ma mieszkanko jak z katalogu, ma wypasione samochody w "leasingu", ma dom na wsi i mieszkanko w mieście - wszystko na kredyt i ponad stan. Jeździ, ogląda, bywa...bo trzeba, bo wypada i udaje, że rozumie i że lubi. Dulska ma "biznesy" których nie sposób zweryfikować, boi się panicznie że zabraknie jej na spłatę kredytu, ale kupuje  "markowe" ciuchy i chciałaby jadać w restauracjach. Czyli dulszczyzna to udawanie kogoś lepszego, szpanerstwo i roszczeniowe podejście do życia.

Mimo ogromnego postępu cywilizacyjnego, pokutują w Polkach pewne archaiczne stereotypy, spuścizna naszych matek i babek. Ciągle żyjemy w kołtuńskim zaścianku. Ciasny gorsecik obyczajowości nie pozwala kobietom na podejmowanie decyzji w oparciu o wyłącznie swoje własne chęci i potrzeby. Czyli kobiety boją się odejść z toksycznego, pełnego krzywdy czy przemocy związku, bo co ludzie powiedzą. Jest przyzwolenie społeczne na alkohol i na grubiańskie, wulgarne zachowanie, a nie ma przyzwolenia na przerwanie pasma nieszczęść. Polki boją się plotek, ostracyzmu, odsunięcia się rodziny, braku akceptacji we własnym środowisku. Do tego jeszcze kościół uczy poświęcenia, tego że trzeba nieść swój krzyż, że musi być pełna rodzina, ale nic nie mówi, że może dobrze by było gdyby ta rodzina była szczęśliwa.  No i stąd się biorą te eksplozje odkładanych do lamusa emocji, stąd te makabryczne wiadomości o zbrodniach w "porządnych, katolickich rodzinach".

Takie samo prawo odejścia z sytuacji która uwiera, dołuje, gdzie traktują nas przedmiotowo i roszczeniowo, powinni mieć partnerzy. Ten zaszczuty, niedoceniony, prawie ubezwłasnowolniony "Nibymąż" Dulskiej, też powinien mieć prawo do szczęścia i do odejścia. Tu niestety też jest problem. Polskie prawo stoi po stronie złośliwych szantrap i skazuje biedaczynę na dożywotnie piekiełko, na brak uczucia, na brak seksu, na wieczne niedocenienie, a to w imię kościółkowej przysięgi i ze względu na przedpotopowe prawo rozwodowe. 
Cholera dość, bo jak tak dalej pójdzie to zostanę "syndykiem dulszczyzny", a przecież dulszczyzny i kołtuństwa nie da się wytępić. Jest i będzie, tylko inaczej się wystroi.
Szkoda życia na dywagacje co inni o nas pomyślą, a niech sobie myślą co chcą, to ich sprawa co myślą, nas to nie obchodzi. Szkoda życia na wątpliwości, na poprawność, na bycie "politically correct", mogę być "persona non grata" w zaściankowych towarzystwach, bylebym była szczęśliwa !!!!!







środa, 20 listopada 2013

Złota myśl przy porannej kawie


....nie można kupić za żadne pieniądze
Było coś o podróżach, że było by miło, że Marek chciałby mnie gdzieś zabrać. Ja zaoponowałam i zrobiło się tak jakoś smutnawo, a przecież nie chciałam  zrobić mu przykrości. Uważam, że teraz nas nie stać na podróże i że to nie ma najmniejszego znaczenia. Mieszkamy w przepięknym miejscu - prawie kurort, góry i dech zapierające widoki mamy na wyciągnięcie ręki, ogródek malutki ale sympatyczny, sąsiedzi najlepsi na świecie, koncerty w szkole muzycznej na wysokim poziomie i bezpłatnie, jest gdzie pojechać i co zwiedzać w okolicy, ale co najistotniejsze, to jesteśmy razem. I wtedy przyszło mi to do głowy : Tego co my mamy nie można kupić za żadne pieniądze! Czyli pieniądze nie są najważniejsze.
Powiedziałam to głośno i oboje poczuliśmy się lepiej, bo przecież przede wszystkim mamy siebie, po tylu latach w nieudanych związkach, odnaleźliśmy się ponownie. Może tak miało być, może trzeba być w życiu stłamszonym, wgniecionym w glebę, żeby nauczyć się doceniać, żeby się cieszyć każdym słonecznym dniem, każdym wspólnym obiadkiem.

Zakupy w Makro
Byliśmy na zakupach spożywczych, ale też sprawdzić filiżanki, talerzyki, bo już dojrzeliśmy do sprawienia sobie pierwszego wspólnego serwisu.
Między innymi postanowiliśmy sprawdzić co mają w Makro. Było to zabawne doświadczenie. Najpierw, mimo ogromnego napisu, nie mogliśmy tego Makro znaleźć. Nie przyszło nam do głowy, że z jakiegoś powodu, może dla zmylenia przeciwnika, żeby wjechać na parking sklepu, to najpierw trzeba wjechać na stację benzynową, potem na myjkę.
Sam sklep podobał mi się, dobrze zaopatrzony, spory wybór, tylko ja jestem przyzwyczajona, że jak kupuję dużo więcej, to płacę dużo mniej, a tu nic z tego. Poza tym ceny też jakieś takie zakamuflowane, np. na winach są aż trzy. Po kilku uśmiechach i ponawianych pytaniach (oczywiście przymilnym głosikiem), dowiedziałam się, że dla mnie jest ta największa cena, dla tych co mają koncesję środkowa, a ta najniższa to dla nikogo, ale musi być. Acha! no to się wyedukowałam.
Potem chciałam sobie kupić rajstopy. Jedna firma nie miała rozmiarów na opakowaniu, druga miała rozmiary, ale nie było tabeli wzrostu i wagi. Trzecia firma miała i rozmiar i tabelę, ale z jakiegoś powodu wraz ze wzrostem, zwiększała się znacznie talia. Zawołałam Marka, żeby pomógł gamoniowi dobrać rajstopy, bo już mam jedne takie, co zjeżdżają i chyba trzeba je na szelkach nosić. Marek, człowiek szkolony w różnych dziedzinach, olej w łepetynie ma, podejście techniczne również, więc oglądał, porównywał, kombinował i nic mu się nie zgadzało. No trudno, kupię gdzie indziej, albo będę chodzić w spodniach.
Potem był dział z serami i rozpaprany na podłodze twaróg. Oczywiście ja wtarabaniłam się w ten twaróg, poślizgnęłam, upaprałam i na to wyszła pani z obsługi. Miałam nadzieję, że przeprosi i zaoferuje papier do wytarcia butów, ależ skąd, odwróciła głowę, udała że nie widzi. I tak miałam szczęście, bo mogła mnie opieprzyć, że nie patrzę pod nogi.
Następnie była poirytowana Pani kasjerka, bo sporo artykułów trzeba było odłożyć. Przyjęliśmy to ze stoickim spokojem. Ja już nie miałam siły pytać dlaczego jedne produkty są na sztuki, a inne, bardzo podobne, trzeba kupić całe pudełko. Nigdzie nie było żadnego napisu, ani wyjaśnienia.
Doszłam do wniosku, że wolę stragany, targ i małe sklepiki, gdzie ludzie ze sobą rozmawiają, doradzają, uśmiechają się, a Pani z działu bielizny to nawet mnie zmierzy w pasie.


Książki ostatnio przeczytane

TRUMAN CAPOTE - "Śniadanie u Tiffany'ego"
Zwariowana dziewczyna umiejąca sobie zorganizować beztroskie życie na koszt adoratorów, początkujący pisarz i rodzące się między nimi uczucie.
Widziałam kiedyś film z Audrey Hepburn oparty na kanwie tej książki i pod tym samym tytułem, czyli fabuła była mi znana. Zaczęłam czytać ze względu na miejsce akcji. Holly pokazuje Nowy York z lat 40 tych, ja znam to samo miasto z lat 80 tych. "Big apple" należy do tych ciekawych miejsc gdzie zmieniają się ludzie, moda, samochody, ale atmosfera jest niezmienna. To zlepek kultur, moloch tętniący życiem 24 godziny na dobę, to miasto kontrastów, jest tu bogactwo, zabawa, ale też bieda, dramaty i tragedie, jest okrucieństwo, rywalizacja ale są też odruchy serca i bezinteresowność.
Holly poszukuje szczęścia, a jednocześnie boi się stabilizacji, uporządkowanego życia, urządzonego mieszkania, woli być "w podróży" i nie nadawać kotu imienia. Marzy o śniadaniu w największym sklepie jubilerskim, bo to kojarzy jej się z bogactwem i bezpieczeństwem, zostaje wmanewrowana w aferę narkotykową i znowu jest "w podróży".
Najbardziej lubię te puste strony a końcu, ja je wykorzystałam i napisałam własne zakończenie.

niedziela, 17 listopada 2013

A little bit about everything, another birthday....

I am a mother, I travel, I see the beauty of many places and cultures, I cook, I read, I have a new friends, ......love, life, rants and raves..... This blog  is just a place for me to get it all out of my system.






I have been cooking with Amaranth or Chia and Quinoa every week.


There is so many type of amaranth, it's hard to tell wich one is the best, but I know it has 30% more protein than rice, triple the fiber of wheat, two essential amino acids, iron, calcium and no glutein.
I wash it well, then cook it with less than double the amount of water (it takes less water than rice). I cook it like I would cook rice, but I keep an eye on it as it cooks faster than rice ( I cook it fast and I fluff it with a fork). If I put too much water it turns into mushy consistency.



Sałatka: Kilka rodzajów zielonej sałaty i cokolwiek mamy pod ręką: może być grajfrut, papryka, kwaśne jabłko, pomidor, burak (ugotowany), fasolka, rodzynki, cukinia, bazylia, czerwona papryka, ogórek, kalarepa może być dodana Mozarella, albo Feta - to naprawdę nieistotne.

Najważniejsze przy robieniu sałatki to kolory i tak jak w gotowaniu, mieszamy ze sobą jadalne składniki, doprawiamy sercem, dekorujemy, zapalamy świece, nalewamy wino i celebrujemy z tymi których kochamy. 
Sos: Olej, czosnek, balsamiczny ocet, cytryna, sól, miód i odrobina musztardy, ale może być tylko cytryna i oliwa z solą i czosnkiem.



Kurczak leży obsypany ziołami przez noc, obsmażam szybko na małej ilości dobrze rozgrzanego oleju, potem przekładam do ognioodpornego naczynia, można podlać winem, albo położyć na górę trochę masła.
Bardzo dobrze się komponuje z kombinacją : Amarantus, ciemny ryż, Chia, Quinoa, ostry olej, orzechy, migdały, można też dodać warzywa podsmażone, pietruszkę, suszone owoce....



Kurczak smakuje też z pieczonymi ziemniakami nadziewanymi jogurtem z dodatkiem zieleniny, dymki, pietruszki, selera naciowego, ogórka kiszonego, papryki, rzodkiewki, pieprzu, soli i bazylii.

Dom z kominkiem i własnoręcznymi dekoracjami jest ciepły, jest azylem, ostoją i miejscem do którego z przyjemnością się wraca. To są suszone kwiaty, wyhodowane przez Marka w naszym ogródku. Stoją na kominku.



A to jest wycieczka na Klimczok od strony Szczyrku. Niestety tym razem przetrenowaliśmy na sobie kilka nagłych i radykalnych zmian pogody. Było cieplutko....



potem zimno, potem mgła, tej największej nie zamieszczam, bo na zdjęciu wyszły tylko zarysy drzew, a my niczym białe duchy...


na szczycie złapał nas deszcz, mżyło, padało, lało i tak na zmianę przez trzy godziny. Ścieżki zamieniły się w rwące potoki, wszędzie błoto, a my mimo nieprzemakalnych, górskich ubrań przemokliśmy aż do bielizny...ale co tam, było super!


A to jest Magurka trzy dni później...i znowu świeci słońce.




 Podczas naszych wędrówek poznajemy sympatycznych ludzi. Ostatnim razem, wędrowaliśmy po naszej okolicy, miał być mały spacerek (to nam nigdy nie wychodzi), bo wieczorem wybieraliśmy się do Bielskiego Centrum Kultury na Jazz. No i nagle w środku lasu spotkaliśmy oryginalnego starszego Pana na wózku inwalidzkim, który czytał gazetę, zaczęliśmy rozmowę....trwała przeszło godzinę. Otto zaprosił nas do siebie na dalszy ciąg, upiekę szarlotkę i wybierzemy się w odwiedziny.
Dziś na Magurce poznaliśmy Stanisława, pokazał nam malowniczą drogę na skróty, opowiedział o swoich wędrówkach, podwieźliśmy go do domu (okazało się że jest sąsiadem), a po 10 minutach zadzwonił i podał receptę na chlebuś, będziemy piec.


 Na zdjęciu zrobionym przez Stanisława jest schronisko studenckie.
No i jeszcze mój ulubiony widok...



.... przed przyjazdem mojej córeczki jesień zagościła w mojej kuchni. Zrobiłam  kisch w/g przepisu francuskiej Ani z Kalifornii, mnóstwo sałatek i sos warzywny do łososia. Dzieci bardzo chwaliły.

Na szczęście zawsze jak idziemy w góry ( z prowiantem który na trasie smakuje niebiańsko) to w domku już jest ugotowana jakaś zupka, rosołek...coś rozgrzewającego i smacznego (jak to dobrze jest lubić eksperymentowanie w kuchni). No i dzięki temu, po kilkunastu kilometrach w nogach, jemy, bierzemy prysznic i wybieramy się na maraton jazzowy. A potem, wieczorem jeszcze kominek i szampan z okazji moich urodzin. Życie może być takie piękne.

To my w drodze na koncert.



czwartek, 14 listopada 2013

Wizyta córeczki. Podziękowania.

To była przemiła, urocza, wesoła wizyta córeczki i jej chłopaka.



 Ale najważniejsze są podziękowania, które kieruję do najwspanialszych na świecie sąsiadek, sąsiadów, ich dzieci i Luiska.





Jesteście wspaniali, nikt się nie wyłamał, nie zakwestionował dziwacznego zaproszenia, wszyscy zaakceptowali moją prośbę dotyczącą niespodzianki, gaszenia światła na znak że zmienia się charakter wizyty, nikt nie krytykował ciepłego tortu, na szybko i w sekrecie zorganizowanego przyjęcia  itp... Wykazaliście dobrą wolę i mnóstwo zrozumienia dla faktu że będąc na "dorobku" mamy tylko trzy filiżanki do herbaty, a kieliszków (każdy z innej parafii) też nie wiele więcej.

(Krojenie ciepłego tortu i Luisek w akcji).

Nie macie pojęcia jakie to dla mnie było ważne, żeby obchodzić z córeczką jej 21 urodzinki. Nie istotne że po czasie. W Stanach modne są "surprise birthday party", więc termin nie miał znaczenia...ważne że było grono serdecznych ludzi którzy przyszli zaśpiewać "Sto lat" i "Happy Birthday" i dodali splendoru tej symbolicznej uroczystości. Bez Was to nie byłoby to samo. Obie miałyśmy żal do przeciwności losu, który sprawił, że ostatnie urodziny córeczki jakie razem obchodziłyśmy, to były jej szesnaste - "sweet sixteen", jeszcze w Kalifornii. Teraz jest już naprawdę dorosła i cieszę się, że mogłam podkreślić ważność tego wydarzenia, zaakcentować to że pamiętam, jestem w jej życiu i celebruję ważne momenty.
Dziękuję za Waszą obecność, za cudne prezenciki, za miłą atmosferę, a Tomaszkowi i Robertowi za pomoc ze świecami i "zaciemnieniem". Nawet Luisek się spisał i wyrobił normę w całowaniu.

Były też wycieczki : na Szyndzielnię i po sklepach, do Cieszyna (polskiego i czeskiego, to była frajda przejść przez Olzę i znaleźć się w innym państwie).





To jest ten stary kościółek, który widnieje na banknocie dwudziestozłotowym. A poniżej restauracja w rynku, w polskim Cieszynie, gdzie zjedliśmy nieprawdopodobnie pyszny obiad.




Stary drewniany kościół w Łodygowicach, tam byliśmy na Cmentarzu.

Była zaduma, wyciszenie, świece, modlitwa....
Na koniec wizyty był wesoły akcent, URODZINY BOLKA I LOLKA, wesołe obchody, pochód przebierańców. Byliśmy też w kinie na starym, ale ciągle śmiesznym filmie " Bolek i Lolek na Dzikim Zachodzie"