wtorek, 29 października 2013

Subiektywne przemyślenia na łonie przyrody - ekshibicjonizm, homoseksualizm, zmiana płci, dobra książka


Rano była Zumba, już prawie wszystkie sąsiadki z naszej ulicy chodzą razem żeby poskakać, potańczyć, wprawić się w dobry humor. Potem wycieczka do lasu, ciągle jeszcze letnia pogoda, a mchy i liście codziennie w innej, bardziej kolorowej odsłonie.





W lesie miałam takie swoje subiektywne przemyślenia, o tym że kindersztuba, czy zasady dobrego wychowania, dobry ton......to jakieś archaiczne sformułowania dla "dinozaurów". Zastanawiałam się co nie wypada, gdzie są granice tego co można upublicznić, czy ekshibicjonizm jest dzisiaj w modzie i co dla popularności są w stanie zrobić "jętki jednodniówki", czy inne okazy z nieodpartym "parciem na szkło".



 A wszystko za sprawą programu, który dziś rano przypadkiem oglądałam w TV. Były to wynurzenia pewnej młodej i urodziwej kobiety, która opowiadała intymne detale dotyczące swoich upodobań seksualnych (np. że próbowała seks również z kobietami, że to lubi, że jej mąż takie zachowanie akceptuje i nie traktuje tego jak zdradę), o operacjach powiększających kształty i wymiary, o tatuażach w miejscach intymnych itd... Nie było to ani ciekawe, ani smaczne i nie wiem czemu miały służyć te rewelacje.
Ja się nie gorszę, dla mnie ta pani może sobie uprawiać seks z kim chce i może się cała wytatuować, to jest jej sprawa, jej ciało, jej zdrowie, jej pieniądze.

Chodzi mi o to, że większość ludzi toleruje dewiacje i dziwactwa u tzw. celebrytów, a napiętnuje tych którzy zasługują na zrozumienie i pomoc.
Ciągle słyszę krzywdzące i nie mające żadnego poparcia naukowego opinie na temat homoseksualizmu, czy transeksualizmu. W tych wypowiedziach nie ma chęci dowiedzenia się więcej z wiarygodnych źródeł, nie ma akceptacji drugiego człowieka, szacunku dla jego "inności", nie ma empatii, a tylko krytyka i często prześmiewcze uwagi.
Ja mieszkałam w miejscu bardzo tolerancyjnym i akceptującym ludzi o różnym wyglądzie, preferencjach, zachowaniach, pod warunkiem, że indywidualne wybory tych ludzi nie szkodziły innym. Geje to są przemili, przyjaźni i zawsze skłonni do pomocy ludzie. Pracowałam w San Francisco, gdzie niejednokrotnie na płaszczyźnie zawodowej, miałam do czynienia z homoseksualistami, a także z mężczyznami przygotowującymi się do zabiegu zmiany płci. Były to długotrwałe znajomości (takie przygotowanie trwa około 2 lat), wywiady i konsultacje z ich lekarzami prowadzącymi, oraz wiele szczerych rozmów z samymi zainteresowanymi.
Wiem jaka to straszna męka czuć się dziewczynką i być, ze względu na widoczne cechy płciowe, zaszufladkowanym go grupy chłopców. Mieć narzucany sposób zachowania, ubierania się, upodobań, a nawet dostawać, inne niż by się chciało, zabawki. Słyszałam wiele zwierzeń dotyczących tych lat, kiedy ci chłopcy, nie wiedzieli co się z nimi dzieje, dlaczego są inni, dlaczego mają inne zainteresowania niż ich rówieśnicy, dlaczego są tak bardzo nieszczęśliwi. Brak zrozumienia ze strony otoczenia tylko powiększał poczucie inności i odrzucenia. Rodzina zwykle widziała jakieś niepokojące objawy i podejmowała próby zrobienia z delikatnych i wrażliwych chłopców, prawdziwych twardzieli. Były sporty, były kluby strzeleckie, były bardzo męskie ubrania.... często w dobrej wierze, rodziny robiły wszystko żeby z tych swoich nadwrażliwych i bojaźliwych chłopców zrobić bardzo męskich facetów. A tymczasem oni płakali po nocach, sekretnie bawili się lalkami i marzyli o sukienkach i makijażu. Natura czasami popełnia błąd, jest coś takiego jak płeć psychiczna, emocjonalna i to jest ważniejsze.
To tyle z kategorii subiektywnych przemyśleń. Bądźmy wrażliwsi, bądźmy tolerancyjni, nie osądzajmy," inny" człowiek, to wcale nie znaczy gorszy człowiek.


No może jeszcze, ale to pod wpływem  programu telewizyjnego traktującego o polityce, że w dzisiejszych czasach "Cnota", "Honor" to są wyłącznie rzeczowniki nieosobowe, rodzaju żeńskiego, lub męskiego.
Dlatego trzeba koniecznie mieć kontakt z przyrodą, być sobą, starać się być dobrym człowiekiem, pochylać się nad dziećmi, pomagać ludziom, tylko to daje poczucie szczęścia i spełnienia.








 A na trasie obowiązkowo jedzenie dojrzałych już owoców dzikiej róży i tarniny, a także zrywanie głogu i zbieranie czerwonych liści do wazonu. Trzeba przynieść do domu trochę barwnej jesieni, żeby zimą cieszyła oczy.










No i koniecznie trzeba czytać wartościowe książki.
Maria Wiernikowska - "Oczy czarne, oczy niebieskie" reportaż z drogi do Santiago de Compostela

"Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną,
Powiem ci: śmierć i miłość - obydwie zarówno.
Jednej oczu czarnych, drugiej-modrych boję.
Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje."
                               Jan Lechoń

Ten cytat z Lechonia sprawił, że zaczęłam czytać Wiernikowską (wiersze Lechonia to był pierwszy prezent od Marka). Lubię jak książka porusza we mnie jakąś okrytą pyłem czasu i zapomnienia, wrażliwą nutkę. Początek był koszmarny, nie mogłam przebrnąć przez kolejne dni z jej wędrówki, a właściwie pielgrzymki, to było wkurzające, nie w moim stylu, ale jakoś nie miałam sumienia odłożyć....chciałam tej książce dać szansę.
Cieszę się, że dałam. Powoli zaczęłam odnajdywać fragmenty które przemawiały do mnie bardzo osobiście. Zaczęłam lubić i podziwiać autorkę. Jej wspomnienia z konfliktów zbrojnych które relacjonowała przypomniały mi moją wędrówkę. Ja też czułam się bezradna i wystraszona w obcym i wrogim, szczególnie dla kobiet, kraju. Widziałam jak przez pustynię uciekali amerykanie, potem wybuch stanu wojennego w Polsce, msza święta pod gołym niebem i agresja tubylców, ataki, zamknięta ambasada i ucieczka z narażeniem życia z ogarniętego chaosem kraju.
Wiem jak trudne może to być dla kobiety, potrafię też sobie wyobrazić strach, że się nigdy więcej nie zobaczy dziecka.
Ciekawe obserwacje, spora wiedza o świecie, ludziach, historii i polityce. Wiernikowska to odważna kobieta, jak żyje tak też pisze.






niedziela, 27 października 2013

Zupa krem ze szpinaku, marchwi albo pomidorów. 

Mam wspaniałą sąsiadkę, nie dosyć, że podrzuca książki, że razem chodzimy na ZUMBĘ, że fajnie się z nią gada, że jest uczynna, potrafi słuchać (rzadka cecha), to jeszcze zapraszamy się nawzajem na degustacje nowych potraw i przynosimy sobie "coś " do spróbowania. To dzięki Ani odkryłam zupę szpinakową.
Proste, wystarczy na oliwie podsmażyć szpinak i czosnek, dodając sól, pieprz i gałkę muszkatołową. Do gorącego szpinaku dodajemy twarożek kozi, mieszamy aż się całkowicie rozpuści, przerzucamy do garnka z bulionem, miksujemy i doprawiamy jogurtem. Pychota. można serwować z grzankami.

Marchew, albo pomidory podsmażamy na maśle lub oliwie. Można dodać szalotkę,czosnek, wytrawne wino, świeżą kolendrę albo bazylię, świeży tymianek, pastę pomidorową, grubo mielony pieprz....do wyboru, co kto lubi albo, nawet wszystko jednocześnie. Po usmażeniu dodajemy bulion warzywny albo drobiowy, znowu rzecz gustu, miksujemy, przed podaniem posypujemy prażoną dynią, parmezanem, może być kwaśna śmietana i drobniutko posiekany koperek i seler naciowy.
Pogoda dla bogaczy
Tak, zdecydowanie piękne mamy lato tej jesieni. Miło jest siedzieć w ogródku z książką, z kawusią, fajnie jest przewietrzyć kołdry i na słoneczku wysuszyć pranie.



Przeczytałam " Maria Skłodowska i jej córki" -Shelley Emling, zupełnie inne spojrzenie na podwójną noblistkę, bez sztucznego patosu, bez przedstawiania jej wyłącznie jako naukowca i tytana pracy. Ciekawe, bardzo osobiste, oparte na listach do rodziny i wspomnieniach wnuczki, przedstawienie Marii jako matki, koleżanki, ale też kobiety, prawie skandalistki, która ma romans z młodszym i żonatym mężczyzną.



Potem dla rozrywki przeglądałam już ongiś przeczytany "Błysk rewolweru" Wisławy Szymborskiej. Dziecięce wierszyki, rysunki, zdjęcia, pierwsze próby literackie, zabawy słowem, laurki, kartki z wakacji i ten jej lapidarny styl, humor w pigułce. Doskonałe, ale jednocześnie mam pewien niesmak. Szymborska była osobą strzegącą swojej prywatności i nie jestem pewna, czy grono jej przyjaciół podjęło słuszną decyzję wyciągając z szuflady na światło dzienne, to czego ona sama nie chciała publikować, te dziecinne, infantylne rymowanki. Mam też zastrzeżenia do wstępu, napisał go wielce szacowny profesor Bronisław Maj, który znał Wisławę Szymborską osobiście. Czytając to co napisał, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Pan profesor poprzez napuszony styl pełen zwrotów łacińskich, chce się pochwalić swoją erudycją, a nie przybliżyć czytelnikowi  Szymborską.
Jednak mimo tych wątpliwości cieszę się, że ta książeczka wpadła mi w ręce.
Mam ochotę zacytować chociaż kilka rymowanek, może na temat zdrowego jedzenia, chociaż rzecz pisana w latach 70 raczej nie była zachętą do zdrowego stylu życia, tylko parodią na braki w zaopatrzeniu.

" Tylko wielkie sukinsyny
wolą szynkę od jarzyny.

Lepszy karczoch na tym stole
niż kotlety i bryzole.

Czym jest dla ziemniaków stonka
tym dla ciebie jest golonka.

Za górami , za lasami
ludzie trują się salami.

Spożywając pasztet z dzika
wnet się zmienisz w nieboszczyka.

Tylko zbrodniarz bardzo twardy
woli rumsztyk od musztardy" itd.....


A w telewizji ciągle polityczne przepychanki. Przypomniało mi się opowiadanie Michała Rusinka jak to Wisława Szymborska w czasie bardzo burzliwej politycznej dyskusji swoich znajomych, nagle przerwała i oznajmiła, że "właśnie odkryto genotyp małpy" uznając to za ważniejszą informację, niż to co się dzieje w polityce.



A jaka miła jest przejażdżka statkiem po Jeziorze Żywieckim, wiatr we włosach, słońce muska......na łodzi puszczają "nasze" piosenki, czyli te których słuchaliśmy w latach siedemdziesiątych, aż dziwne, przecież ja tak młodo się czuję.









Być szczęśliwą, celebrować życie, tańczyć, kochać, gotować.....

Do szczęścia mamy prawo, powiem więcej mamy obowiązek do szczęścia dążyć, a jak trzeba to nawet o nie walczyć. Szczególnie w jesieni życia, kiedy już dzieci odchowane, to co mogłyśmy im dać już zostało dane. Nasze dzieci są jak rzeka, płynąca swoim własnym korytem, a my możemy tylko stać na brzegu i się przyglądać. Nie mamy już zbyt wielkiego wpływu na ich decyzje, życia za nasze dzieci nie przeżyjemy, ale one nie chcą żeby ich mama była sfrustrowaną, zagniewaną malkontentką. Dzieci chcą mieć pogodną, szczęśliwą, zadbaną mamę, mamę która potrafi wyartykułować swoje potrzeby i dąży do ich realizacji, która ma zainteresowania i potrafi się cieszyć życiem. Chcę być taką właśnie mamą. To nie zawsze jest proste, jak to w życiu, nic nie jest proste. Ale warto walczyć o swoje szczęście, nawet jeżeli w tym celu trzeba stoczyć niejedną bitwę, nawet jeżeli nasza walka przerodzi się w otwartą wojnę taką z przelewem krwi, z ranami i stratami materialnymi. Kobiety powinny walczyć o siebie, robić to co sprawia im przyjemność, budzić się rano z przekonaniem, że zaczyna się nowy, wspaniały dzień, że nie muszą się godzić na nic co boli i uwiera, że nie muszą być cierpiętnicami. Wystarczy tylko otworzyć drzwi dla szczęścia i zaprosić je do swojego życia.

Czyli budzimy się radosne, szklanka wody, kawa, gimnastyka albo taniec i zdrowe śniadanko. U mnie to zawsze jest owsianka, ale to nie taka zwyczajna, nudna, siermiężna owsianka jaką pamiętamy z dzieciństwa. Moja owsianka to poezja, zawsze z innymi, ciekawymi dodatkami. Może być siemię lniane, ziarno słonecznika, pestki dyni, różne orzeszki, mogą być suszone owoce.....ale zawsze, koniecznie, muszą do gotowania być dodane najzdrowsze, profilaktyczne, odmładzające i regenerujące: CHIA, QUINOA, AMARANTUS I JAGODY GOI. A po ugotowaniu jeszcze na wierzch tarte jabłuszko, albo inny świeży owoc i jogurt, bo ja owsiankę gotuję na wodzie. Pyszne i zdrowe.


Koniecznie wycieczka. Mam szczęście, że z pięknej Kalifornii trafiłam w drugie malownicze, urokliwe miejsce. Kontakt z przyrodą pozwala się wyciszyć, chodzenie po górach to najwspanialsze doznania, natura maluje coraz to inne pejzaże, a piękne widoki ze szczytów to nagroda za wspinaczkę. A jak smakuje piknik na polance, a odpoczynek leżąc wśród traw, bzykające owady, zapachy, odwiedzające sarenki, barany a nawet jaszczurka. To właśnie jest szczęście, no i jeszcze żeby ktoś trzymał za rękę i żeby zawsze miał ten kojący uśmiech, łagodny głos i mądre, serdeczne słowa. A jak się to już ma, to trzeba to doceniać i chłonąć każdy dzień i celebrować każdą chwilę i słuchać muzyki i pić czerwone wino przy świecach.












Jak to dobrze, że w tym roku jest u nas taka ciepła, pogodna jesień. Spacery są urocze, ale też ciągle można siedzieć w ogródku, czytać, jeść na tarasie, a nawet pospać na leżaku. Super...to też jest szczęście. A w ogródku mamy ciekawe roślinki, to mój Marek ma taką rękę do ogrodnictwa i też ogromną wiedzę na ten temat.


I nie ma nic lepszego niż sałatka z pomidorów, papryki, cebulki z własnym sosem, na roszponce i z Mozarellą.


No i koniecznie trzeba tańczyć, do upadłego, aż do rana, zapraszać innych ludzi do swojego życia, dzielić się radością i śpiewać stare przeboje.



A co do gotowania, to jesienią koniecznie trzeba korzystać z tych wspaniałych, kolorowych i zdrowych płodów rolnych przyniesionych z targu. Dobry jest bakłażan zapiekany pod pierzynką z warzyw przesmażonych na oliwie z dodatkiem ziół i zalany kombinacją jajek, przypraw i jakiegoś sera. Do tego może być łosoś ze szpinakiem i kolorowym ryżem, albo piersi kurczaka smażone na masełku z dodatkiem czosnku, dymki, rozmarynu i może być wtarty świeży imbir.





Smacznego!

środa, 16 października 2013

Książki godne polecenia

Wreszcie mam czas na czytanie, na przemyślenia i mam z kim dzielić się wrażeniami, dyskutować, cytować ciekawe fragmenty. Niby mała rzecz, ale bardzo cieszy. Ostatnio przeczytałam mnóstwo książek, ale te cztery gorąco polecam. Cieszę się też, że Joanna Bator została uhonorowana nagrodą Nike, widocznie nie tylko mnie podoba się jej pisanie.

Joanna Bator „Japoński Wachlarz” „Powroty”- Bardzo osobisty, kolorowy, wnikliwy i nietypowy przewodnik po Japonii. Jej subiektywne spojrzenie na Kraj kwitnącej wiśni dodał wiele do moich własnych doświadczeń z podróży do tego egzotycznego kraju. Ludzie, kultura , a nawet sekrety Japończyków stworzyły fascynujący wachlarz wrażeń autorki. Kontakty z ludźmi nauki, biznesu, a także z marginesu, praca w charakterze hostessy, wizyty w saunie, rozmowy z byłą prostytutką, odwiedziny w domach japońskich przyjaciół a nawet wspólne gotowanie stworzyły, barwny, ciekawy i wnikliwy obraz tego niezwykłego kraju jakim jest Japonia.

Józef Hen „Nikt nie woła” to obraz wojny na terytorium Rosji, obozy dla kryminalistów, polskiej inteligencji, kułaków, Niemców i Rosjan. Bieda, bród, głód, zezwierzęcenie, ciężka praca, donosy, załatwianie sobie po znajomości lepszej pracy lub mieszkania. Autor szczerze opowiada o swoim życiu w tej trudnej rzeczywistości, o kompromisach na które poszedł z wygody i o problemach, które miał bo nie zgodził się na proponowany mu układ. Mówi o miłości w tych trudnych czasach, o zawodach, wyrzeczeniach i rozłące. Wzruszająca, prawdziwa, bardzo osobista historia.

Kim Thuy „RU” - książka składa się ze strzępków wspomnień wietnamskiej emigrantki. Dziewczynka przybyła do Kanady w wieku 10 lat, pamięta swoje dobre, spokojne i bogate dzieciństwo, pamięta czas wojny i komunizm, wspomina trudną i niebezpieczną ucieczkę statkiem, pierwsze wrażenia w nowej rzeczywistości, wreszcie poprzez pryzmat swojego dorosłego życia i doświadczeń z własnymi dziećmi zaczyna rozumieć decyzje swoich rodziców.

Tomas Zmeskal "List miłosny pismem klinowym" - już samo zdjęcie autora na okładce jest zaskoczeniem, nie spodziewałam się czarnego Czecha (syn Czeszki i Kongijczyka). Książkę czyta się jednym tchem, jest zaskakująca, nie można jej odłożyć na później również dlatego, że jest napisana w tak nietypowy,  eksperymentalny sposób, że łatwo jest się pogubić. Trzeba sklejać wątki na bieżąco, w trakcie czytania.  Liczne retrospekcje, przeskoki w czasie, niespodziewane zawirowania akcji,  przemieszczanie się w inne miejsca, wprowadzanie  nowych postaci i pozornie oderwane obrazy w końcowym rozrachunku jednak mają wspólny mianownik. Autor pokazuje wielką miłość Josefa i Kwiety przed drugą wojną światową, ich ślub, zainteresowanie starymi tekstami, narodziny córki, a wreszcie aresztowanie Josefa za "działanie na szkodę państwa" i więzienie go przez 10 lat. Za uwięzieniem Josefa stoi jego dawny przyjaciel, również dawny adorator Kwiety. Kobieta nieświadoma roli Hynka prosi go o pomoc, nie zdaje sobie sprawy że jest przez niego zmanipulowana. Ich znajomość przeradza się w patologiczny chory układ, gdzie mężczyzna ma całkowitą władzę nad kobietą, znęca się nad nią, wykorzystuje seksualnie, upokarza, bije, poniża w rozmaity sposób. Kwieta uzależnia się od swojego oprawcy, jest mu całkowicie podporządkowana. Powrót męża z więzienia nie od razu przerywa tą zależność. Zdrada wychodzi na wierzch i małżonkowie się rozstają, są niedaleko, ale nie razem, chociaż oboje się nadal kochają. Na zawsze rozdziela ich śmierć, po ich miłości zostaje gablotka z pamiątkami i zaszyfrowany list napisany pismem klinowym.
Ciekawe są listy do siostry pisane przez mieszkającego chwilowo w Pradze, kuzyna Jirzi. Zabawne, patrząc z perspektywy kogoś znającego język czeski ale wychowanego na Zachodzie, są jego opisy czeskich tradycji, zachowań, nawyków. Fajna, chciaż zaskakująca książka.

Targ - moje ulubione miejsce na zakupy

Stragany jesienią to najbardziej malownicze i jednocześnie apetyczne miejsce, te kolory, odcienie, zapachy, kształty..... a jak to działa na kubeczki smakowe. Dziś padał deszcz więc zakupy odbywały się w ekspresowym tempie, bez podziwiania, wąchania i nadgryzania. Mam już swoich sprzedawców, już wiedzą jakie jabłka lubię i sami proponują próbowanie. Jest tam taki jeden sprzedawca, który zawsze ma złote i szare "Renety", początkowo trudno się u niego kupowało, bo miał minę mordercy. Przez rok nad nim pracowałam, zagadywałam i prosiłam żeby się uśmiechnął, no i teraz uśmiecha się nieproszony, rozmawia, jest miło. A nasze dzisiejsze zakupy zgromadzone na stole wyglądały jak martwa natura, prosiły się o uwiecznienie, nie umiem malować, więc sfotografowałam.





Jabłek dwa gatunki- 4 kilo, gruszek dwa rodzaje-3kg, śliwek -3kg, papryki 5kg, ziemniaczki-2kg, pomidorków-2kg, cebuli-2kg, kalafior, orzechy, 3 cukinie, no i trochę kopru, pietruchy, czosnku, selera, pora, marchewki.
Piękne i pyszne.
Ledwie donieśliśmy do samochodu.


wtorek, 15 października 2013

Zumba i zupa - terapie przeciw przeziębieniowe

Rano była "Zumba". Nie ma lepszej rzeczy na rozkręcenie się, na dobry dnia początek, na rozgrzewkę, na poprawę humoru. W domu Kultury, w każdy wtorek, będzie teraz można wypocić wszystkie frustracje, rozruszać się dla zdrowia i coby przegnać jesienne depresyjne nastroje, a nawet pozbyć się kilku fałdek. Najważniejsza zasada, to żeby mieć dystans do samej siebie, nie mieć zahamowań, nie oceniać jak nam wychodzi (a właściwie nie wychodzi) naśladowanie instruktorki, iść na żywioł, ruszać się w takt muzyki i dobrze się bawić.

A zupę przetestowała moja dobra znajoma i wydała pozytywną ocenę. Robi się ja nie dłużej niż 15 minut, a rzeczywiście ma właściwości rozgrzewające i profilaktyczne. Dziś zrobiłam z porów i cebuli, ale może być cukinia, marchew, czy dynia. Pokrojone pory wrzucam do garnka i przesmażam na oliwie z dodatkiem masła. W trakcie smażenia dodaję przyprawy, co kto lubi, może być oregano, bazylia, lubczyk, rozmaryn, sól, pieprz, a nawet koperek. Jak pory są miękkie, a cebulka żółta to dolewam wody, dodaję kostkę bulionową, gotuję przez chwilkę i miksuję na krem (najlepiej tym mikserem, który można włożyć do garnka, żeby nie dodawać sobie pracy z przelewaniem). Teraz najważniejsze: doprawiamy do smaku czym kto chce i koniecznie dodajemy rozgnieciony czosnek i starty, świeży imbir. Na talerzu można dodać łyżeczkę gęstego jogurtu i posypać zieloną bazylią. Smacznego i na zdrowie.

poniedziałek, 14 października 2013

Złota polska jesień widziana w drodze na Skrzyczne

Piękna, wspaniała, złota, polska jesień w pełnej krasie. Wyprawa ze Szczyrku na Skrzyczne (1257mnpm). Tak jakoś marudnie mi się tym razem szło, może dlatego że poprzedniego dnia była kolacja u "kanadyjczyków" i degustacja trunków. Najgorzej było przed samym szczytem, całkiem stromo, ale nie mogłam się poddać, bo wszędzie było pełno małych dzieci. Mówiłam sobie, że jak one mogły, to ja też. Potem okazało się, że dzieciaczki wjechały wyciągiem.


Ale było warto, widoki bajeczne.






A na szczycie fajne schronisko, obiadki jak w najlepszej restauracji, napisy w językach i żeby było zabawniej cała obsługa, nawet Pani pobierająca opłaty za kibelek, mówi po angielsku. Wrócili z Chicago.
U znajomych którzy zaprosili nas na kolację jest prawie cała ulica nowych szeregowców zasiedlona przez ludzi którzy wrócili z różnych miejsc na świecie (Kanada, USA, Szwajcaria, Niemcy, Austria, RPA itd), pozostali właściciele domków jeszcze nie wrócili, póki co jeszcze pracują w Anglii czy Irlandii.

"kukułeczka" - czyli "odpie.... się babo"

Odkąd wróciłam na stałe do Polski co jakiś czas przytrafia mi się historia, która staje się anegdotą.
Najczęściej powtarzana w sąsiedzkich kręgach jest "kukułeczka", a było tak: w przeddzień długiego, majowego weekendu miałam wrócić  z Warszawy do Bielska pociągiem. Stoję sobie na Dworcu Wschodnim, podziwiam nową halę biletową, cieszy oko ta nowoczesność, czystość, europejskość....z trudem przedostaję się na peron.
Ludzi przybywa w zastraszającym tempie. Mój pociąg spóźniony, kupuję w kiosku wodę i  rożek z moimi ulubionymi z czasów dzieciństwa cukiereczkami -Kukułeczkami. W końcu zajeżdża skład już po brzegi wypełniony. Wszyscy w koło poirytowani, pchają się, pokrzykują. Ja pewnie jedna na tym peronie cieszę się jak dziecko, ostatni raz jechałam takim przeludnionym pociągiem na jakieś wakacje, jeszcze za komuny, czyli szykuje się sentymentalna podróż.
Wagony pomieszane, ale muszę trafić do właściwego, bo mam miejscówkę. Docieram do mojego przedziału, a tam komplet. Grzecznie pytam o numery siedzeń, no i zaczyna się, Pani...nazwijmy ją "Puszysta"  wrzeszczy:

-ja jestem z dziećmi, ja się stąd nie ruszę, ja nie ustąpię, dzieci są małe, to zgroza, miał być wagon dla matek z dziećmi, a nie ma, Pani mnie nie wyrzuci.... (nie miałam takiego zamiaru, ale Puszysta założyła że mam).

Ktoś bierze mnie w obronę, że to moje miejsce, a dziecko to można na kolana. Puszysta czerwienieje, gestykuluje, pyta "Obrońcę" czy kiedykolwiek próbował karmić niemowlaka mając na kolanach czterolatka.

"Obrońca" robi się agresywny (znowu w moim imieniu, a kto go do tego upoważnił?), twierdzi, że Puszysta to typowa "wózkowa", co to nic nie robi, omija prawo i zasłania się dzieckiem...

Pada mnóstwo niepotrzebnych słów, tyle negatywnych emocji....a najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że ja wcale nie chciałam walczyć o to miejsce, od początku byłam nastawiona na to, że sobie postoję. To dla mnie oczywiste, że jeżeli matka dostała dla dziecka miejscówkę w innym wagonie, to przecież nie zostawi malucha samego.

No więc wszyscy się kłócą, a ja się uśmiecham i stoję sobie cichutko...w końcu Puszysta mnie zauważa i mam szansę powiedzieć, że ja tylko chcę położyć walizkę na półce i to wszystko.

Zajęłam miejsce w korytarzu, przy oknie, mam książkę, ale w tym ścisku nie da się czytać. Postanawiam pogadać sobie ze współpasażerami, ale nie ponarzekać, tylko tak zwyczajnie pogadać o życiu. Udaje mi się skaptować miłego starszego Pana, a potem drugiego i trzeciego. Pytam ich o pracę (z reguły są na emeryturze), o dzieci, co robią w wolnym czasie, czy są szczęśliwi. Dowiaduję się wszystkiego o narzędziowni i kolegach jeszcze z wojska z którymi mój rozmówca spotyka się na grę w karty, najchętniej latem, na działce. Fajne historie, np. imieniny z wódeczką pitą z wydrążonych ogórków, bo nie było kieliszków i z ogórkami na zagrychę. Dowiaduję się ciekawych rzeczy o gołębiach i pracy "na dole", bo mój drugi rozmówca to były górnik i jak się robi wino domowe i o rzeźbieniu i o śląskich potrawach.

Dojeżdżamy do Katowic, serdeczne pożegnania, życzenia...pomagam Puszystej wygramolić się z pociągu. Wszyscy się do mnie uśmiechają, całują po rączkach, Puszysta przytula i wychwala do kogoś kto na nią czekał...no cudnie, po prostu miodzio.
Gnam do pustego przedziału, bo już od dłuższej chwili ssie mnie z głodu, a w walizce mam cudowną kanapkę. Zdejmuję bagaż na siedzenie i szukam, wyciągam rzeczy, grzebię......i już prawie czuję smak tej kanapki, ale nie mogę jej znaleźć. Nagle ktoś wchodzi i chrząka, nie reaguję, bo przecież cały przedział jest teraz pusty, ja dalej szukam, ktoś nadal chrząka. Podnoszę wzrok, a przede mną stoi Pan "Elegancki" (garniturek ostatni krzyk, aktóweczka, laptopik i telefonik)  z bilecikiem w dłoni i z obrażoną miną informuje mnie, że to jego siedzenie. O zgrozo, moja rozbebeszona walizka leży na miejscu na które Elegancki ma miejscóweczkę. Cholera, zaczęłam przepraszać, że był tłok i że ja na chwileczkę, bo ja tylko muszę znaleźć kanapeczkę, że zaraz, że gdyby on był taki uprzejmy i usiadł po drugiej stronie....
Elegancki na to że on nie może niezgodnie z kierunkiem jazdy. No to ja głupia, naiwnie pomyślałam że może jakoś ocieplę, a właściwie osłodzę atmosferę i zaproponowałam:
-A może "Kukułeczkę"....i podstawiam Eleganckiemu tutkę z cukiereczkami.
Elegancki na to : "odpierdol się babo"....

Wróciłam do domu pełna mieszanych uczuć, a tu na naszej ulicy impreza. Sąsiedzi wrócili z Japonii i zaprosili wszystkich na orientalny wieczór, ja się usprawiedliwiam, że nie mam humoru, w końcu powiedziałam że spotkała mnie przykrość w pociągu. Opowiedziałam i to tak ich rozśmieszyło, że od tej pory wszyscy sobie co jakiś czas oferują kukułeczki.